Leżała w przedpokoju. Jej prawa ręka
przy wejściu do salonu. W kałuży krwi. Jej krwi. Zobaczyła na ścianie
cień.
Zrób to szybko, pomyślała.
Czuła się, jakby był piątek trzynastego.
Nic nie układało się po jej myśli. Otworzyła oczy i spojrzała
w brązowy sufit. Elegancko wygląda i maskuje ewentualne zacieki.
Jak ten sprzed roku. Sąsiadowi z trzeciego piętra zepsuła się pralka.
W efekcie po powrocie do domu miała wilgotną pościel i mokrą plamę na
stropie.
Zamyśliła się.
Przekręciła się na bok. Uderzyła czołem o kant szafki. Poczuła coś
lepkiego i ciepłego. Odjęła rękę i zobaczyła na dłoni pojawił się
ślad krwi. Bosko. Poszła do łazienki. Odetchnęła w przedpokoju,
gdyż nie uderzyła się w metalową framugę, ani nie pośliznęła się
o skórkę od banana leżącą na drewnianej posadzce.
Zapaliła światło.
Rozejrzała się, czy na podłodze nie ma kałuży, pozostałości po wczorajszej
kąpieli. W powietrzu unosił się przyjemny zapach świerku. Jasne,
zapomniałam zakręcić. Wzięła do rąk opakowanie soli do kąpieli
i chwyciła wieczko. Nagle plastikowe pudełko wyśliznęło jej się z rąk
i upadło na podłogę. Kremowe kafelki pokryły tysiące zielonych
kryształków. Zaklęła pod nosem.
Spojrzała w lustro. Wyglądała jak
żeński, trochę podstarzały odpowiednik Harry’ego Pottera. Rysa robiła swoje, zwłaszcza
w połączeniu z dwom pieprzykami, jakie miała nad lewą brwią.
Wyglądało to jak odwrócona do góry nogami skrzywiona buźka używana
w smsach.
Na pewno
skomentują to w pracy. Najpierw szef, potem kolega z sąsiedniego biurka, a na
koniec sekretarka. I jeszcze kilka mniej lub bardziej lubianych osób.
Znając życie tych mniej. I to w dniu prezentacji dla Enfronu,
pomyślała podirytowana.
Nalała na wacik odrobinę spirytusu
salicylowego i przetarła ranę. Poczuła szczypanie. Przeczesała dłonią
kręcone, rude włosy. Wynik systematycznych wizyt u fryzjera i czasu
spędzanego przed lustrem. Poza tym, nie lubiła ich naturalnego, jasnobrązowego
koloru.
Kątem oka
dostrzegła tampony leżące na białej, dębowej półce nad pralką. Po raz kolejny
przestraszyła się tym, że spóźnia jej się okres. I to o dwa tygodnie.
Cholera, trzeba było nie odstawiać tych tabletek.
Spotykała się z Piotrem od miesiąca.
Właściwie w tym czasie widzieli się trzy razy. Pierwszy,
w Undergroundzie. Napaliła się na niego, ale udawała twardą. Poszła z nim
do łóżka dopiero na trzeciej randce. Po zabawnym wieczorze spędzonym
w barze sushi i kawie. Klubie z wejściem na kartę członkowską.
Zaimponował jej tym, że ma akurat tą kartę. Do miejsca, gdzie przychodzą
celebryci z okładek Gali i Vivy. Później przestał się odzywać.
Dokładnie od tygodnia.
Podeszła do komody. Minęła dwumetrową
jukę, pamiątkę po dziadku, ogrodniku amatorze. Liście były pokryte kurzem.
Sprawdziła wiadomości na automatycznej sekretarce. Mama zapraszała na
niedzielny obiad. Doradcy infolinii z sieci Orange dwa razy wypytywali ją
o to, czy przemyślała możliwość wzięcia lepszego abonamentu reklamowanego
w telewizji. Patrycja przypominała o rozgrywkach w unihokeja jej
chrześniaka.
Usunęła wiadomości. Zapisała
w kalendarzu na iPhonie, żeby wieczorem przedzwonić do mamy
i zapytać, czy na obiedzie będzie wujek Leon. Jeżeli tak, to ona odpada.
Nie znosiła jego marudzenia i widzenia wszędzie spisku Żydów, masonów
i gejów. Zwłaszcza, że maczali palce w jego niedoli. To oni zapisali
w jego życiorysie wegetację w dwupokojowym mieszkaniu z balkonem
na osiedlu Kościuszki, rozklekotane Seicento i nędzną emeryturę. Do
Patrycji miała zadzwonić w czasie lunchu. Tym razem się nie wywinę,
pomyślała o smutnym Wojtusiu. Po raz setny obiecywała, że następnym razem
ciocia na pewno przyjedzie.
Na śniadanie miała przypalone tosty
z szynką miodową. Ja to dzisiaj mam pecha. Przepowiednia sprawdziła
się w przypadku kawy. Za mocnej i rozlanej na turkusowy blat.
I soku pomarańczowego na jasnych, płóciennych spodniach.
Nałożyła ostatnią, uprasowaną garsonkę,
jaką w pośpiechu udało jej się znaleźć w szafie. Nie kusząc losu
postanowiła jak najszybciej opuścić mieszkanie. Chwyciła klucze z różowym
pomponem i otworzyła drzwi wyjściowe. Zamknęła wszystkie trzy zamki. Gdy
chowała klucze do torebki zobaczyła, że na wycieraczce leży mały, drewniany
przedmiot. Figurka wielkości breloczka. Przedstawiała ludzką postać,
z twarzą jaguara albo lamparta. Miała otwartą paszczę, a w dłoni
trzymała maczetę. Miniaturka wojownika z pierwszej części przygód Indiany
Jonesa.
Pomyślała, że zgubił ją jeden
z sąsiadów. Miłośnik egzotycznych gadżetów podnoszących wartość estetyczną
mieszkania albo dziecko Nowaków. Tak, to pewnie jedna z figurek
z nowej serii kolekcjonerskiej De Agostini. Odstawiła ją na parapet
i zbiegła po schodach. Nie złam się, nie złam się, powtarzała
w głowie. Najwyraźniej pomogło, bo ani obcasy, ani nogi nie uległy
uszkodzeniu.
Dotarła na czas do biura. O dziwo,
pomyślała odpalając laptopa. Usiadła przy stanowisku pracy dwie minuty przed
dziewiątą. Była przed Pawłem. Udało jej się ominąć korek na Belwederskiej.
Słuchała porannej audycji w radiu, gdy jeden ze słuchaczy doniósł
o wypadku na skrzyżowaniu przy Parku Łazienkowskim. Szybko podjęła
decyzję. Skręciła w Chełmską i ruszyła w stronę Czerniakowskiej.
Po drodze do pracy złamała jeszcze zakaz przejeżdżania podwójnej ciągłej
i jazdę na czerwonym świetle. Na szczęście w pobliżu nie było
radiowozu. Prezesa i tej suki z Enfronu, co wytykała jej nawet literówkę,
nie obchodziłoby, że był korek. Nawet, gdyby to ona była poszkodowaną
w wypadku.
- Pani Urszulo - zaczęłaby przedstawicielka Enfronu - Trzeba było nocować w firmie.
Usłyszała dźwięk potwierdzający
otwieranie systemu. Na pulpicie powitało ją zdjęcie plaży z Costa Brava, podnosząca
na duchu pamiątka po wakacjach życia z Patrycją. Popatrzyła na zegarek.
Spotkanie miało rozpocząć się za 10 minut. Szybko odpaliła Painta, a w nim plik
z podobizną babki z Enfronu. Znalazła je w Internecie, na jakimś portalu
biznesowym. Zaczęła dorysowywać jej wąsy i strzały wbite w głowę. Do
tego żółta plama na śnieżnobiałej garsonce i napis w chmurce:
„Zeszczałam się”. Szkoda, że nie mam twojego zdjęcia z drugiej strony.
Cień stał w miejscu. Nie wiedziała,
czy jej się przygląda. Nie wyglądało to na włamanie.
Enfron zanegował
wszystkie elementy kampanii promującej nowy, ekskluzywny kosmetyk. Skrytykowali
grafikę strony internetowej produktu, nie podobało im się hasło, no i za
mało wykupionych mediów. To se kurwa powiększ budżet, myślała podczas spotkania
w salce konferencyjnej. Ich przedstawicielka była oburzona brakiem
profesjonalizmu i kreatywności, o których tak obszernie agencja
rozpisuje się na stronie internetowej. Odniosła się do umowy, dokładnie do
paragrafu 6, podpunktu 3, o karze wynikającej z nie wywiązania się
z terminu. Zostały cztery dni, licząc weekend, i trzeba było zacząć
wszystko od nowa. trakcie spotkania rozbolała ją głowa. Marzyła o ciepłej,
cafe latte i tarasie widokowym na szczycie Kasprowego Wierchu. No
i poprosić Pawła, żeby dorysował pani manager z Enfronu
gigantycznego, tytanowego penisa w okolicach twarzy. W ogóle by
przerobił jej zdjęcie na tysiąc sposobów, skompromitował panią bizneswomen
i puścił to do sieci. Powstałby nowy hit na Facebooku. Szansa na
kilkadziesiąt tysięcy „lubię to”, kilka tysięcy „wykopów” i totalną
kompromitację pani manager. I będzie miała więcej mediów i to za
friko.
Prezes poprosił, żeby została.
Przypomniał jej, że ma jeszcze cztery dni. I nie chodzi jedynie
o projekt, lecz o jej przyszłość w „Gaju Słów”. Chciała się
bronić, ale przypomniał, że to ona nalegała na podpisanie kontraktu
z Enfronem. Upiększał wypowiedź lawiną wulgaryzmów, więc skupiła się na
mocnym bólu głowy, co wydawało się lepszym rozwiązaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz