piątek, 3 stycznia 2014

Prolog - fragment 1

Leżała w przedpokoju. Jej prawa ręka przy wejściu do salonu. W kałuży krwi. Jej krwi. Zobaczyła na ścianie cień.

Zrób to szybko, pomyślała.


Czuła się, jakby był piątek trzynastego. Nic nie układało się po jej myśli. Otworzyła oczy i spojrzała w brązowy sufit. Elegancko wygląda i maskuje ewentualne zacieki. Jak ten sprzed roku. Sąsiadowi z trzeciego piętra zepsuła się pralka. W efekcie po powrocie do domu miała wilgotną pościel i mokrą plamę na stropie.

Zamyśliła się. Przekręciła się na bok. Uderzyła czołem o kant szafki. Poczuła coś lepkiego i ciepłego. Odjęła rękę i zobaczyła na dłoni pojawił się ślad krwi. Bosko. Poszła do łazienki. Odetchnęła w przedpokoju, gdyż nie uderzyła się w metalową framugę, ani nie pośliznęła się o skórkę od banana leżącą na drewnianej posadzce.
Zapaliła światło. Rozejrzała się, czy na podłodze nie ma kałuży, pozostałości po wczorajszej kąpieli. W powietrzu unosił się przyjemny zapach świerku. Jasne, zapomniałam zakręcić. Wzięła do rąk opakowanie soli do kąpieli i chwyciła wieczko. Nagle plastikowe pudełko wyśliznęło jej się z rąk i upadło na podłogę. Kremowe kafelki pokryły tysiące zielonych kryształków. Zaklęła pod nosem.

Spojrzała w lustro. Wyglądała jak żeński, trochę podstarzały odpowiednik Harry’ego Pottera. Rysa robiła swoje, zwłaszcza w połączeniu z dwom pieprzykami, jakie miała nad lewą brwią. Wyglądało to jak odwrócona do góry nogami skrzywiona buźka używana w smsach.

Na pewno skomentują to w pracy. Najpierw szef, potem kolega z sąsiedniego biurka, a na koniec sekretarka. I jeszcze kilka mniej lub bardziej lubianych osób. Znając życie tych mniej. I to w dniu prezentacji dla Enfronu, pomyślała podirytowana.

Nalała na wacik odrobinę spirytusu salicylowego i przetarła ranę. Poczuła szczypanie. Przeczesała dłonią kręcone, rude włosy. Wynik systematycznych wizyt u fryzjera i czasu spędzanego przed lustrem. Poza tym, nie lubiła ich naturalnego, jasnobrązowego koloru.

Kątem oka dostrzegła tampony leżące na białej, dębowej półce nad pralką. Po raz kolejny przestraszyła się tym, że spóźnia jej się okres. I to o dwa tygodnie. Cholera, trzeba było nie odstawiać tych tabletek.

Spotykała się z Piotrem od miesiąca. Właściwie w tym czasie widzieli się trzy razy. Pierwszy, w Undergroundzie. Napaliła się na niego, ale udawała twardą. Poszła z nim do łóżka dopiero na trzeciej randce. Po zabawnym wieczorze spędzonym w barze sushi i kawie. Klubie z wejściem na kartę członkowską. Zaimponował jej tym, że ma akurat tą kartę. Do miejsca, gdzie przychodzą celebryci z okładek Gali i Vivy. Później przestał się odzywać. Dokładnie od tygodnia.

Podeszła do komody. Minęła dwumetrową jukę, pamiątkę po dziadku, ogrodniku amatorze. Liście były pokryte kurzem. Sprawdziła wiadomości na automatycznej sekretarce. Mama zapraszała na niedzielny obiad. Doradcy infolinii z sieci Orange dwa razy wypytywali ją o to, czy przemyślała możliwość wzięcia lepszego abonamentu reklamowanego w telewizji. Patrycja przypominała o rozgrywkach w unihokeja jej chrześniaka.

Usunęła wiadomości. Zapisała w kalendarzu na iPhonie, żeby wieczorem przedzwonić do mamy i zapytać, czy na obiedzie będzie wujek Leon. Jeżeli tak, to ona odpada. Nie znosiła jego marudzenia i widzenia wszędzie spisku Żydów, masonów i gejów. Zwłaszcza, że maczali palce w jego niedoli. To oni zapisali w jego życiorysie wegetację w dwupokojowym mieszkaniu z balkonem na osiedlu Kościuszki, rozklekotane Seicento i nędzną emeryturę. Do Patrycji miała zadzwonić w czasie lunchu. Tym razem się nie wywinę, pomyślała o smutnym Wojtusiu. Po raz setny obiecywała, że następnym razem ciocia na pewno przyjedzie.

Na śniadanie miała przypalone tosty z szynką miodową. Ja to dzisiaj mam pecha. Przepowiednia sprawdziła się w przypadku kawy. Za mocnej i rozlanej na turkusowy blat. I soku pomarańczowego na jasnych, płóciennych spodniach.

Nałożyła ostatnią, uprasowaną garsonkę, jaką w pośpiechu udało jej się znaleźć w szafie. Nie kusząc losu postanowiła jak najszybciej opuścić mieszkanie. Chwyciła klucze z różowym pomponem i otworzyła drzwi wyjściowe. Zamknęła wszystkie trzy zamki. Gdy chowała klucze do torebki zobaczyła, że na wycieraczce leży mały, drewniany przedmiot. Figurka wielkości breloczka. Przedstawiała ludzką postać, z twarzą jaguara albo lamparta. Miała otwartą paszczę, a w dłoni trzymała maczetę. Miniaturka wojownika z pierwszej części przygód Indiany Jonesa.


Pomyślała, że zgubił ją jeden z sąsiadów. Miłośnik egzotycznych gadżetów podnoszących wartość estetyczną mieszkania albo dziecko Nowaków. Tak, to pewnie jedna z figurek z nowej serii kolekcjonerskiej De Agostini. Odstawiła ją na parapet i zbiegła po schodach. Nie złam się, nie złam się, powtarzała w głowie. Najwyraźniej pomogło, bo ani obcasy, ani nogi nie uległy uszkodzeniu.

Dotarła na czas do biura. O dziwo, pomyślała odpalając laptopa. Usiadła przy stanowisku pracy dwie minuty przed dziewiątą. Była przed Pawłem. Udało jej się ominąć korek na Belwederskiej. Słuchała porannej audycji w radiu, gdy jeden ze słuchaczy doniósł o wypadku na skrzyżowaniu przy Parku Łazienkowskim. Szybko podjęła decyzję. Skręciła w Chełmską i ruszyła w stronę Czerniakowskiej. Po drodze do pracy złamała jeszcze zakaz przejeżdżania podwójnej ciągłej i jazdę na czerwonym świetle. Na szczęście w pobliżu nie było radiowozu. Prezesa i tej suki z Enfronu, co wytykała jej nawet literówkę, nie obchodziłoby, że był korek. Nawet, gdyby to ona była poszkodowaną w wypadku. 

- Pani Urszulo - zaczęłaby przedstawicielka Enfronu - Trzeba było nocować w firmie.

Usłyszała dźwięk potwierdzający otwieranie systemu. Na pulpicie powitało ją zdjęcie plaży z Costa Brava, podnosząca na duchu pamiątka po wakacjach życia z Patrycją. Popatrzyła na zegarek. Spotkanie miało rozpocząć się za 10 minut. Szybko odpaliła Painta, a w nim plik z podobizną babki z Enfronu. Znalazła je w Internecie, na jakimś portalu biznesowym. Zaczęła dorysowywać jej wąsy i strzały wbite w głowę. Do tego żółta plama na śnieżnobiałej garsonce i napis w chmurce: „Zeszczałam się”. Szkoda, że nie mam twojego zdjęcia z drugiej strony.

Cień stał w miejscu. Nie wiedziała, czy jej się przygląda. Nie wyglądało to na włamanie.

Enfron zanegował wszystkie elementy kampanii promującej nowy, ekskluzywny kosmetyk. Skrytykowali grafikę strony internetowej produktu, nie podobało im się hasło, no i za mało wykupionych mediów. To se kurwa powiększ budżet, myślała podczas spotkania w salce konferencyjnej. Ich przedstawicielka była oburzona brakiem profesjonalizmu i kreatywności, o których tak obszernie agencja rozpisuje się na stronie internetowej. Odniosła się do umowy, dokładnie do paragrafu 6, podpunktu 3, o karze wynikającej z nie wywiązania się z terminu. Zostały cztery dni, licząc weekend, i trzeba było zacząć wszystko od nowa. trakcie spotkania rozbolała ją głowa. Marzyła o ciepłej, cafe latte i tarasie widokowym na szczycie Kasprowego Wierchu. No i poprosić Pawła, żeby dorysował pani manager z Enfronu gigantycznego, tytanowego penisa w okolicach twarzy. W ogóle by przerobił jej zdjęcie na tysiąc sposobów, skompromitował panią bizneswomen i puścił to do sieci. Powstałby nowy hit na Facebooku. Szansa na kilkadziesiąt tysięcy „lubię to”, kilka tysięcy „wykopów” i totalną kompromitację pani manager. I będzie miała więcej mediów i to za friko.

Prezes poprosił, żeby została. Przypomniał jej, że ma jeszcze cztery dni. I nie chodzi jedynie o projekt, lecz o jej przyszłość w „Gaju Słów”. Chciała się bronić, ale przypomniał, że to ona nalegała na podpisanie kontraktu z Enfronem. Upiększał wypowiedź lawiną wulgaryzmów, więc skupiła się na mocnym bólu głowy, co wydawało się lepszym rozwiązaniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz